[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W świetle latarek ujrzałem masywną łódz zlekkiego nierdzewnego metalu.- Skąd to dziadek ma.?Opowiedział krótko.Pracując w marynarce został odkomenderowany na przeszkoleniew stra\y wybrze\a.Jednego razu udało się im dopaść grupę przemytników.Wtrakcie zaciętej walki zginęli wszyscy, tak marynarze, jak i przestępcy.Dziadekjakimś cudem wyszedł bez szwanku.I nagle przyszło mu do głowy zamelinować tęłódz, na przyszłość.Zwierzchnikom powiedziałby, \e zatonęła.Potem zamurowałwejście do groty.- Ale jak stąd wypłyniemy? To nie jest łódz podwodna?Wydobył zza pazuchy dwa impregnowane zawiniątka.- Aadunki.Zdetonujemy fałszywąskałę.Teraz płyń, uprzedz rodzinę, \eby się cofnęli.Ocean tak hałasował, \e detonacja była prawie niesłyszalna.Po chwili otwartąrozpadliną wypłynął dziadek.W ka\dej chwili groziło zderzenie ze skałą, alestary marynarz utrzymywał łódz z dala od raf.Musieliśmy wskoczyć do wody ipłynąć do łodzi.Dzięki korkowym pasom nawet dziewczynki dopłynęły bez szwanku.Dziadek i tata siedli przy wiosłach.Mamie przypadł w udziale ster.Jako kapitańska córka posługiwała się nim nad wyraz zręcznie.Dopiero za pasemraf zderzyliśmy się z prawdziwym \ywiołem.Fale miały wysokość kamienic imiotały naszą łupiną jak korkiem.Dziadek jednak się nie przejmował.Co więcej,podniósł metalowy maszt, do którego przypiął \agiel uszyty przez mamę.Poprzednirozpadł się ze starości.Naraz łódka poczuła się jak hippozaurus tkniętyostrogą.Pomknęła na skrzydłach orkanu.Wiatr mieliśmy w plecy.Oddalając sięod wybrze\a widzieliśmy koncentrację świateł wokół miejsca naszej potyczki ireflektory, które usiłowały przebić się przez mrok i deszcz i odnalezć nas naOceanie.9 zmieńca.Wstał ranek i wicher trochę osłabł.Nie było ju\ widać wybrze\y.Chmury wisiały nisko, co wyraznie cieszyło dziadka.Twierdził, \e ka\da godzinazwiększa nasze szanse.Ojciec cierpiał bardzo z powodu rany i ze względu nawszechobecną sól.Trzy moje siostrzyczki zielononiebieskie spały albo rzygały.Nie było jednak zle.Mieliśmy prowiant, aparat odsalający wodę i nadzieję.10 zmieńca.W nocy tata zaczął gorączkować.Noga spuchła, a z rany dobywał sięprzykry zapach.Dziadek przestał wesoło pogwizdywać jak wprzódy.Mruczał coś oWyspach Fok i \e trzeba zmienić kurs, bo bez lekarstw tylko amputacja mo\euratować Pharona.- Nie przejmujcie się mną - powtarzał Tata.- Jak daleko jest Wielki Prąd?- Dzień, półtora.Jeśli wiatr się nie zmieni.- Płyńcie ku niemu.Było gdzieś koło nony, kiedy usłyszeliśmy ten dzwięk.Zrazu brzmiało to jakcichutki terkot.Potem hałas narastał.I naraz zobaczyliśmy go.Zwiadowczywiropłat z czerwonym trójzębem Arymana.Leciał nisko nad wodą.Mogłem wręczwidzieć głowy pilota i strzelca pokładowego.- Będą chcieli nas wyłowić? - spytała mama.- Nie sądzę - westchnął dziadek.- Zresztą nie mają dość miejsca w kabinie- Daj mi broń - powiedział stanowczo mój ojciec.Dziadek podał mu pneumatyk.Wiropłat nadlatywał od boku, widziałem, jak porusza się lufa repetora.Dziadekte\ to zauwa\ył.- Do wody! - wrzasnął przera\ającym głosem.- Do wody!Nurkujcie!Zagrzechotała seria.Pociski z piskiem cięły wodę, waliły w burty.Tata, którypozostał na łodzi, odgryzał się pojedynczymi strzałami.Kiedy ścichł ogień, a jamiałem wra\enie, \e rozerwie mi płuca, wypłynąłem.Zobaczyłem mamę trzymającąsię burty i małą Martę, Dziadek holował ranną Chloe.Tata był wcią\ napokładzie.Znowu ranny, rykoszet rozciął mu czoło.- Trzymamy się, synu - zawołał.- Gdzie Agata?Rozglądaliśmy się bezradnie.Bojowa maszyna tymczasem zawracała.Znów rozległy się piski pocisków.Ojciecstrzelał rzadko, starannie.Woda znów zamknęła się nade mną, czekałem wieczność.Dwie wieczności.Nie mogę dłu\ej.Znów haust powietrza.Nie słychać byłostrzałów.Popatrzyłem za wiropłatem.Leciał nierówno.Dymił.Naraz rozległa sięogłuszająca detonacja i zamiast maszyny zobaczyłem kłąb ognia.- Dorwałeś go, tato - krzyknąłem.- Wygraliśmy!Nie odpowiedział mi.Patrzył w przestrzeń szklistym wzrokiem nie reagując ani namoje wołanie, ani na fale zalewające tonącą łódz.Za du\o na raz.Zmierć ojca, daremne poszukiwanie Agaty i Chloe sprawiły, \edopiero po chwili uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji.Pozostała czwórka,mimo \e wyszła bez szwanku, znajdowała się pośrodku ogromnego oceanu, bezłodzi, bez prowiantu.bez nadziei.Dobry Bo\e, jak\e pragnąłem, \eby koszmarokazał się jedynie snem.- Patrzcie - usłyszałem naraz głos dziadka.Niedaleko miejsca, w którymzatonęły szczątki wiropłatu, kołysał się du\y \ółty przedmiot.- To tratewkaratunkowa.Musimy ją złapać, Gurusie.Szybko! Wiatr ją znosi.- To mówiącruszył w stronę oddalającego się pontonika.Popłynąłem w jego ślady.- Wrócimypo was - obiecałem mamie, która uło\ywszy się na wznak holowała Marię.Mówiłemju\, \e pływam niezle, ale dogonienie tratwy przerastało moje mo\liwości.Dystans zdawał się nie maleć, ramiona omdlewały mi z wysiłku.Obok słyszałemświszczący oddech dziadka."Musimy" - powtarzał.Pozbył się ubrania i równymiuderzeniami ramion rozgarniał wodę.Był świetny.Aokieć za łokciem oddalał sięode mnie.Wreszcie dotarł do tratewki.Znalazł przywiązane wiosło.Znów zaczął się zbli\ać.Potwornie zmęczony dotarłem do \ółtego skrawka nadziei.- Hurra, dziadku, daj mi wiosło!Ale dziadek ju\ nie wiosłował.Był bardzo blady.- Wygrywamy, Gurusie.- szepnął.- Odpocznij chwilkę i wracaj po mamę isiostrę.Patrz na słońce.Cały czas steruj na zachód.Tylko na zachód.Flaga namaszt.naprzód, Wenedzi.- Więcej ju\ nie powiedział.Serce nie wytrzymałowysiłku.Miękko osunął się w tak bliską mu wodną otchłań.Dalsze wspomnienia Gurusa w sztywnym od soli i wody morskiej notesie, który wrazz pisakiem jakoś zachował się w kieszeni na piersi, nie mają dat dziennych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]