[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Były to regimentyGudina; 127 pułk nie miał jeszcze dotychczas orła, gdyżw owym czasie każdy sztandar musiał być zdobyty napolu bitwy, na dowód, że następnie pułk potrafi strzec goi bronić.Osobiście wręczył cesarz pułkowi złotego orła.Nagrodził również korpus Neya.Sposób rozdawania nagród zwiększał w dwójnasób ichwartość.Kolejno każdy pułk niby rodzina cesarza otaczałgo zwartym koliskiem.Cesarz interpelował głośnooficerów, podoficerów i żołnierzy, wypytywał o naj-waleczniejszych spośród tych walecznych lub o najbar-dziej przez los faworyzowanych i rozdawał natychmiastkrzyże i awanse.Oficerowie wskazywali kandydatów,żołnierze potwierdzali, cesarz aprobował.Zgodnie z jegozapowiedzią wyboru dokonywano w każdym kręgu na-tychmiast, wśród oklasków całego pułku.Ojcowski ton przemówień tego władcy świata, któryodnosił się do prostych żołnierzy jak do bliskich sercutowarzyszy broni, obejście pełne prostoty, przypomina-jącej nieodżałowane czasy Republiki wszystko towzbudziło w szeregach niewypowiedziany zapał.Był tomonarcha zapewne, lecz monarcha, który wyszedł z łonaRewolucji, kochali tego władcę parweniusza, któryrozdawał hojną dłonią godności i tytuły; wszystko w nimich pociągało, nic nie raziło.Nigdy może pole walki równie wielką nie zajaśniałochwałą.Nadanie owego sztandaru, krwią okupionego,uroczyste nominacje, radosne okrzyki, słuszna dumażołnierzy wyróżnionych przez cesarza natychmiast tam,gdzie się odznaczyli, słowa uznania i podziwu wyrze-czone głosem wielkiego wodza, podchwycone skwapli-wie przez zasłuchaną i zapatrzoną Europę, uwiecznionew biuletynach, które czytane być miały chciwie przezwszystkie narody, zwłaszcza zaś hen, daleko, pod błękit-nym niebem Francji przez uspokojone i dumne rodziny ileż było w tym głębokiej, z niczym nie dającejporównać się radości.Początkowo nawet sam Napoleonuległ ogólnemu uniesieniu.Lecz gdy minęła radosna chwila, gdy wysłuchał ra-portów Neya, Murata i Poniatowskiego, który równieszczery był i roztropny w naradzie, jak mężny w boju,gdy zmęczony upalnym dniem dowiedział się, że wys-łany za nieprzyjacielem pościg ujechał na próżno osiemmil, rozwiały się wówczas złudzenia.W powrotnej dro-dze do Smoleńska niedogodność jazdy w powozie, chy-boczącym się co chwila wskutek wyboi i porozrzucanychwszędzie szczątków walki, widok żałobnej procesji oka-leczałych postaci, które wieziono lub też które wlokły sięz trudem przy wtórze skarg i jęków, w samym wreszcieSmoleńsku wymijanie wózków napełnionych po brzegiodciętymi po szpitalach członkami wszystko to, costraszliwe jest i ohydne z dala od pola walki, zgnębiło godo reszty.Smoleńsk cały był jednym, olbrzymimszpitalem, a unoszący się ponad miastem jęk bóluzagłuszał całkowicie radosne okrzyki, które dzwięczałyjeszcze nad wzgórzami Walutyny.Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro: w Rosji za-miast wina i koniaku używana jest powszechnie wódka zziarna pędzona, z domieszką mniej lub więcej odurza-jących ziół.Owóż młodzi żołnierze nasi, zmożeni głodemi trudami, sądzili, iż zdradziecki ten napój doda im sił,wkrótce jednak, gdy opadło chwilowe podniecenie, wieluspośród nich ciężko zaniemogło.Inni, mniej wstrzemięzliwi lub też może słabsi, pół-przytomni, senni, przysiadali wzdłuż drogi i w rowach;spoglądając dookoła osłupiałym, bezmyślnym wzrokiem,oczyma wpół przymkniętymi i lśniącymi od łez, konalicicho, bez jęku.W Wilnie szpitale pomieścić mogły tylko sześć tysięcychorych.Cierpiące, okaleczałe tłumy gniezdziły się tedy,gdzie kto mógł: w kościołach, klasztorach, w synagogachi starych spichlerzach miejskich.W smutnych tychprzytuliskach, które częstokroć były niezdrowe, stale zaśprzepełnione, chorym zbywało na wszystkim: na lekarst-wach, na łóżkach i pościeli, niekiedy nawet na poży-wieniu i na garści słomy.Liczba lekarzy niedostatecznabyła, a warunki leczenia tak opłakane, że zamiast wy-gasać, choroby szerzyły się coraz bardziej.W Witebsku Rosjanie pozostawili czterystu swoichrannych na pobojowisku, trzystu w mieście; a ponie-waż uszli wraz z armią wszyscy niemal mieszkańcy,przeto w ciągu trzech dni ci nieszczęśliwi konali wśródnajokropniejszego zaduchu, wszelkiego pozbawieniratunku; żywi pospołu z trupami.Pózniej dopierozabrano ich i siedmiuset pozostałych przy życiu prze-niesiono do naszych ambulansów, gdzie zgromadzili sięw takiej samej liczbie nasi ranni.Ażeby opatrzyć imstraszne, zaropiałe rany, chirurdzy nasi podrzeć musielina bandaże własne i żołnierskie koszule, brakowało jużbowiem środków opatrunkowych.A gdy wreszcie podgoiły się rany tych nieszczęśników,gdy odpowiednie odżywianie się mogło przywrócić imnajzupełniej utracone siły i zdrowie ginęli wówczas zgłodu.Mało kto ocalał, bez względu na to, czy byłFrancuzem, czy też Rosjaninem.Ci, którym utrata rękilub nogi albo osłabienie nie dozwalało ukraść lub wy-prosić nieco jadła, wymierali pierwsi.Okropne te scenypowtarzały się wszędzie, gdzie cesarz był nieobecnym,gdyż w ślad za nim dążyło wszystko, a jedynie w jegozasięgu ściśle spełniane były wszelkie zarządzenia i roz-kazy.Zdawało się, że w Smoleńsku szpitali było pod dos-tatkiem.Uratowano od ognia piętnaście obszernych mu-rowanych budynków; znaleziono dość znaczne zapasywódki, wina i lekarstw; nadciągnęły również zapasowenasze ambulanse.Niebawem jednak zabrakło wszyst-kiego do pomocy.Lekarze pracowali bez wytchnienia,lecz wkrótce nie było już czym opatrywać rannych:zamiast płótna używać musiano papieru znalezionego warchiwach, zamiast łubek i szyn do złamanych kości pergaminu, a zamiast szarpi pakuł i brzozowego łyka.Działy się rzeczy straszne.Między innymi zapomnianoo szpitalu, w którym stu rannych borykało się ześmiercią.Przypadek jedynie odsłonił przed Rappem potrzech dniach tę otchłań nędzy i niedoli.Dziś jeszcze,mimo ubiegłych lat, wzdrygam się na wspomnienie tychscen, grozą przejmujących; takie bowiem wrażenia ryjąw duszy ludzkiej głębokie, niczym nie zatarte bruzdy.Wydelegowany ze sztabu generał Rapp nie oszczędziłNapoleonowi żadnych, najokropniejszych nawet szcze-gółów.Cesarz napoić kazał własnym winem i obdarowaćzłotem wyrwanych z tego piekła żołnierzy, którzy oparlisię zwycięsko śmierci bądz to dzięki silnemuorganizmowi, bądz też dlatego, że podtrzymywali gas-nące życie ohydną, trudną do nazwania strawą.Lecz oprócz silnych wrażeń, jakich doznawał cesarzsłuchając składanych mu raportów, sercem jego targałyinne niepokoje i wątpliwości.Według niego pożar Smo-leńska nie był dziełem przypadku fatalnym a nie-przewidzianym, nie był nawet czynem zrodzonym zrozpaczy, lecz wynikiem spokojnej i chłodnejdeterminacji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]