[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez te godzinyzwracali się do mnie jako do czerwonego brata , a nawet przekręcili moje imię na Oom-be-skah , co oznacza orzeł.Nie było w tym nic obrazliwego, a że każdy z naszej załogi cośniecoś znał mowę Assiniboinów, używali sobie, jak mogli.Z początku bawiło mnie to, leczpózniej poczęło złościć.Nie wiem, jak długo potrafiłbym ukrywać zdenerwowanie.Na szczęściesierżant Fraser parokrotnie usłyszał te indiańskie odezwania. Czyście oszaleli?! wrzasnął. Czy to placówka policji, czy obóz czerwonoskórych? A odchodząc dodał: Stare chłopy, a. i machnął ręką.Na tym się skończyło.Od tej chwili postanowiłem unikać spotkań z panem Fridayem, abynie prowokować go do tych śmiesznych pozdrowień.Los zdecydował jednak inaczej.I toszybko.Jeszcze tego samego dnia wieczorem wezwał mnie do siebie porucznik Darnley. No, Owen, jak się czujesz? (Często zwracał się do mnie po imieniu.)Zdziwiony takim pytaniem odparłem, że czuję się normalnie, to znaczy: dobrze. Doskonale stwierdził uśmiechając się. Czeka cię bowiem spory wysiłek, ale jestempewien, że mu sprostasz.Cały czas mówił żartobliwym tonem, a ja nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. No tak, Owen.Sądzę jednak, że raczej sobie odpoczniesz.On nie wygląda na zapalonego piechura.Gapiłem się na swego dowódcę usiłując odgadnąć, do czego zmierza.Kto nie wygląda napiechura?Musiałem mieć niezbyt mądrą minę, bo porucznik roześmiał się. No, zdradzę ci tajemnicę.Otóż pan Friday, wiesz o kogo chodzi, zwrócił się do mnie,abym mu przydzielił na pewien czas policjanta znającego okoliczny teren, jako przewodnika iinformatora.Beddoe przedstawił mi swego gościa jako znanego podróżnika i geografa, którypragnie obecnie napisać dzieło o Terytoriach Północno-Zachodnich.Ma być w nim sporo onaszej policji.Beddoe pokazał mi listy polecające Fridaya: jeden z jakiegoś uniwersytetu, drugiod kierownictwa Kompanii, a trzeci nawet od naszego dowództwa w Reginie.Przyznasz, że niemogłem odmówić.Zapytałem Fridaya, czy ma jakieś specjalne wymagania.Odparł, że nie, alegdybym mógł przydzielić mu tego młodego człowieka (tak się wyraził), który zna mowęAssiniboinów, byłby mi bardzo zobowiązany.Wszyscy tu po trochu władają tym językiem lecz od razu odgadłem, o kogo chodzi.Przecież słyszałem jednym uchem, jak nazywano cię czerwonym bratem.W tym momencie cicho westchnąłem, widać nie dość cicho, aby tego nie usłyszał porucznik. Nie kłopocz się.Nie będą z ciebie kpić.To się spodobało sierżantowi.Jednak niezmuszam cię do opieki nad panem Fridayem, a tylko proponuję.Sprytny z ciebie chłopak ibystry, a mnie zależy, aby jego opinia o naszym posterunku wypadła najkorzystniej.Po prostuliczę się z listami polecającymi.Ot, i wszystko.Co ty na to, Owen? Nie spiesz się zodpowiedzią, mamy czas do jutra. Wystarczy mi pięć minut odparłem. Tym lepiej.Wysunął szufladę biurka, wydobył z niej kapciuch i fajkę, napełniał ją powoli tytoniem.A jarozmyślałem.W istocie rzeczy (gdyby nie obawa przed kpinami kolegów) propozycja była bardzointeresująca.Po pierwsze: zwolnienie na pewien czas (sądziłem, że na kilka dni) od nudnegoobowiązku służby koszarowej; po drugie: okazja do nauczenia się czegoś od fachowca.Musiałnim być, jeśli uzyskał tyle listów polecających.Po trzecie: okazja do popisania się przed tymgeografem (kto wie, może wspomni o mnie w swej książce?). Zgadzam się, panie poruczniku.Dmuchnął błękitnym dymem w stronę sufitu. Doskonale, Owen.Wiedziałem, że się na tobie nie zawiodę.Po tym oświadczeniu sprezentował mi coś w rodzaju rozkładu zajęć , z którego wynikało,że codziennie po porannym apelu mam się udawać do faktorii, do pana Fridaya.Mogłem wracaćdo koszar dopiero na apel wieczorny.Miałem także obowiązek zjawiania się na posiłki, chyba żezatrzymałby mnie pan Friday, ale wówczas powinien mnie nakarmić. Szybko się zorientujesz, co ten człowiek chce od ciebie.Jeśli będą to zbyt uciążliweżądania, zamelduj mi o tym natychmiast.No, życzę powodzenia!Nazajutrz po śniadaniu i apelu zgłosiłem sierżantowi swe odejście. W porządku.Masz wrócić najpózniej na wieczorny apel.Nie zjawisz się w porze lunchu,nie będziesz jadł.Idz.Więc poszedłem.Kilkadziesiąt kroków, na drugą stronę ulicy, na dziedziniec faktorii.Godzina była wczesna, słońce ledwie wzeszło, a dokoła panowała cisza.Podszedłem dobudynku.Drzwi do kantoru były otwarte.Wszedłem po czterech drewnianych schodkach.Wewnątrz, za potężną ladą przedzielającą pomieszczenie na dwie części, nie było nikogo.Siadłem na drewnianym zydlu gapiąc się na uchylone drzwi, przez które wiodła droga dodalszych pomieszczeń budynku.Słyszałem odgłos powolnych kroków.Ktoś spacerował zadrzwiami.Tam i z powrotem, tam i z powrotem, zapewne od ściany do ściany, bo co kilkasekund lekki odgłos stąpania na następnych kilka sekund cichł.Mogłem tego kogoś przywołać.Nie uczyniłem tego.Przyjemnie było siedzieć w pustym kantorze wiedząc, że te minutybezczynności nie zostaną przerwane mrukliwym rozkazem sierżanta Frasera ani rześkimwołaniem porucznika Darnleya, abym natychmiast udał się do stajni czyścić konie, którą topracę najmniej lubiłem.Przyjemnie było przyglądać się półkom załadowanym towarem i wciągać nosem powietrzepełne przedziwnych woni.Była to mieszanka zapachów: wyprawionej skóry, tytoniu, suszonych ryb, smoły,wełnianych derek, mydła, herbaty, kawy i jeszcze jakichś innych, trudnych do odgadnięcia.Z takimi zapachami zetknąłem się nie po raz pierwszy i nie ostatni.We wszystkich bowiemkantorach Kompanii, tam gdzie prowadzi się handel z białymi i czerwonoskórymi traperami,unoszą się podobne wonie.Nic w tym nadzwyczajnego, przecież Kompania dostarcza zawszetych samych artykułów, a skupuje zawsze futra.Odgłos kroków na minutę ucichł.Ozwał się głos: Jack!Gdzieś z głębi budynku padła mniej wyrazna odpowiedz: Jestem, proszę pana. Zdaje się, że ktoś czeka w kantorze. Już idę.Znowu odgłos kroków, lekki skrzyp drzwi, fala ciepła i woń świeżo palonej kawy owiały mitwarz.Za ladą pojawił się sprzedawca, którego znałem z widzenia.Pucołowaty blondynekodziany w kamizelkę, z czarnymi zarękawkami na koszuli.Uśmiechnął się do mnie pytająco. Porucznik Darnley kazał mi zgłosić się do pana Fridaya, lecz nie wiem, gdzie go szukać.Nie zdziwił się.Mruknął aha , jakby cel mego przybycia był mu znany. Proszę poczekać.Pchnął drzwi i przez szparę powiedział półgłosem: Przyszedł policjant od porucznika.W sprawie naszego gościa.Po takim zawiadomieniu drzwi natychmiast otwarły się szeroko.Ujrzałem pana Beddoe szefa faktorii i przedstawiciela Kompanii na ileś tam setek kwadratowych mil lasów, prerii, rzek,jezior i głuszy, tym większej, im dalej na północ od Camseli. Dzień dobry powitał mnie radośnie.Okrążył kontuar i uścisnął mi rękę, w momencie gdy poderwałem się z zydla, byzasalutować. Dzień dobry, panie Hove powtórzył. Wiem o wszystkim i cieszę się, że porucznikwłaśnie pana wyznaczył do tej funkcji.Przy pana zdolnościach nie sprawi ona panu trudności,mam nadzieję.(Ciekawe, jakim zaletom zawdzięczałem tę pochlebną opinię? Pewnie Darnleytak mnie przedstawił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]